W krzywym zwierciadle
Z dzieciństwa najbardziej pamiętam dni spędzone nad jeziorem. Tata, który był nauczycielem i mógł się dzięki temu zajmować mną i bratem przez całe lato, pakował nas w malucha, zabierał koc, ręczniki, kanapki z pomidorem i kiełbasą żywiecką (nie, nie urodziłam się wegetarianką) i zabierał nad Wigry. Spędzaliśmy tam całe dnie. Gdy piszę o tym, wraca do mnie zapach jeziora, tataraku, kanapek, a nawet rozgrzanego jak piec wnętrza małego fiata.
Na ogół wychodziliśmy z wody dopiero, gdy tata zauważał, że sinieją nam usta. Lubiłam wtedy otulona ręcznikiem siedzieć w kucki na pomoście i patrzeć. Zwłaszcza wieczorem, gdy cichł wiatr i fale na jeziorze uspokajały się i nikły. Patrzyłam na drzewa. Na trzciny. Na siebie. Świat do góry nogami, idealnie odbity w tafli wody. Fascynowała mnie podwójna linia horyzontu, jedna z wieżą klasztoru z dachem zwróconym ku górze i druga – z dachem patrzącym w dół. A kiedy robiło się skłon z głową zaglądającą w tył spomiędzy opalonych na czarno kolan, obraz odbity zdawał się tym właściwym i nie dało się dostrzec między nimi różnicy.
Do dziś lubię ten moment, w którym woda powoli przechodzi z tej falującej ku gładkiej jak lustro.
Uwielbiam, gdy świat przegląda się w wodzie i gdy obraz z poruszonego nabiera ostrości.
Lubię ten efekt we własnej głowie. Gdy cichną fale myśli, lęków, trosk, wspomnień i planów i to, co widzę, staje się prostsze, prawdziwsze i bardzo wyraźne.
Umiejętność uspokojenia fal nie przyszła sama. Przyszła z jogą.
I zaowocowała zupełnie inną jakością życia. Nie tylko mojego. Ale i moich dzieci.
Umysł matki to umysł szczególnie zatroskany, lękliwy.
Boimy się o nasze dzieci od momentu, gdy zaczyna bić ich serce. Od tej chwili zaczynamy odganiać niepokornie powracające w myślach scenariusze, jakie mogą się nam przydarzyć.
Jedni lepiej sobie z nimi radzimy, a inni gorzej. Ale dotyczy to wszystkich, nawet mistrz medytacji i zen, martwi się o swoje dzieci. Jedynie może łatwiej mu te fale zmartwień wyciszyć.
Warto uświadomić sobie, że w większości przypadków na szczęście nasze dzieci są bezpieczne.
Nie codziennie rozwalają kolana. Nie spadają z drabinek na placu zabaw. Nie łapią chorób równie często, co w naszych obawach. W dodatku cześciej sobie z czymś radzą niż nam się wydaje. I w ogóle w większości przypadków mamy więcej powodów do zadowolenia niźli troski.
Ale świat informacji, w którym żyjemy, mówi inaczej. Wciągając nas w sieć przekazów, które im bardziej mroczne, tym dla umysłu ciekawsze, napędza myśli dużo czarniejsze niż krwawiące kolano. I takie myśli przekute w lęki zakłócają nasze widzenie rzeczywistości, a naszym dzieciom zakłócają beztroskę dzieciństwa.
Kiedy dzięki pracy z oddechem i własnym ciałem odzyskujemy jasność widzenia, świat przestaje przerażać. Codzienność przestaje być potencjalnie niebezpieczna. Przygody stają się źródłem frajdy, a nie potencjalnym zagrożeniem życia. Dobiegające zewsząd informacje zaczynamy zaś filtrować na potrzebne, bo dotyczące nas realnie tu i teraz i te, które wcale nie o nas są, a zatem są zbędne. O ile w przypadku pierwszych możemy podjąć decyzje, działania, to w przypadku tych drugich nic nie możemy. Myślenie o nich jedynie zakłóci nasz spokój, pobudzi frustracje związane z niemocą i bezradnością.
Będziemy wtedy niespokojni jak fale w czasie szkwału. Nie ma szans, by ujrzeć świat w tak zmąconej wodzie. I z troski w naszej najlepszej wierze nie pozwolimy dziecku spoglądać w ten odmęt.
Więc nie przykucnie sobie na próchniejącym pomoście i nie zadziwi się idealnie odzwierciedlonym w tafli jeziora lasem. Nie zajrzy w dół i nie zobaczy swojej własnej buzi otwartej w zachwycie, tak dokładnie odbitej w spokojnej wodzie.
A przecież chcemy, by były szczęśliwe.
W ich szczęściu pomoże nasz własny spokój. Uciszajmy myśli, gdy niepotrzebnie mącą nam w głowie.